Klu: Nie ma jak od czasu do czasu zafundować sobie małe melo, nie? Podobało ci się?
Cich: Świetne. "Atonement". Powinno być "Zadośćuczynienie", ale w Polsce funkcjonuje już jako "Pokuta". Widocznie lepiej brzmi.
Klu: Jak już ci mówiłam - ten film (razem z Hot Fuzz) sprawił, że wakacje wyobrażam sobie teraz tylko na angielskiej prowincji.
Cich: Polskie kino inaczej pokazuje dramaty II wojny światowej. Tu bogaci arystokraci przeżywają upalne lato w wiejskiej posiadłości. Zawiązuje się romans, momentalnie przerwany zbrodnią i niesłusznym wyrokiem. Po tym następuje wojna, pokazana w momencie odwrotu imperialnej armii spod Dunkierki. Jednak pewnie dzięki temu tragedia bohaterów jest bardziej ogarnialna. Lepiej zrozumiemy dramat niesłusznie skazanego człowieka, niż koszmar wojny.
Klu: Trzy rzeczy w tym filmie sprawiają, że będę go długo długo pamiętać. Po pierwsze rytm historii wystukiwany przez maszynę do pisania - rewelacyjny zabieg, cały czas przypominający mi, że to fikcja i że wszystko w tej fikcji napędzane jest inną fikcją.
Cich: Dokładnie. To temat książki i filmu. Skoro fikcją możemy coś zniszczyć, to czy poprzez nawet najwspanialszą fikcję jesteśmy w stanie odkupić głupi, ale do bólu realny w skutkach grzech dzieciństwa...
Klu: Aha. Po drugie - fakt, że kochankowie nie mieli okazji spędzić ze sobą więcej czasu niż ja z nimi. To nas stawia na tej samej pozycji. Cała ich miłość jest w naszych głowach (kolejna fikcja).
Cich: Wspaniały zabieg. Godny Oskara...
Klu: Mogę skończyć? Po trzecie - absolutnie bajkowe zdjęcia w pierwszej części. W sumie ta właśnie część podobała mi się najbardziej z całego filmu. Dawno nic mi tak mocno nie uświadomiło, jakie problemy mogą wynikać z braku komunikacji między ludźmi.
Cich: No, wiemy coś o tym;)
Klu: No właśnie. W "Atonement" całe zawiązanie akcji opiera się na kilku niedomówieniach, braku uwagi dla małego dziecka, jednym źle doręczonym liście. Ech, razem z Pocztą Polską wymrą nam wszystkie meloromanse.
Cich: Lepiej, żeby wymarły, jeśli mają być tak tragiczne w skutkach. To jest według mnie najpiękniejsze w tym filmie. Trwa wojna, z frontu wracają setki okaleczonych żołnierzy, a nas najbardziej przejmuje głupota trzynastolatki.
Klu: Zapomniałabym o najważniejszym - jadowicie zielona sukienki Keiry została obwołana najseksowniejszą (w wolnym tłumaczeniu:) sukienką kina. Co przypomina mi, że wielu znanych mi wielbicieli sukien chciało dawno temu przyznać Oskara sukience innej panny na K. Ciekawe czy po 'Pokucie' zmienią zdanie.
Cich: Ech, film tak inspirujący, że musimy chyba już teraz brutalnie skończyć.
Klu: To co, konkurencyjna sukienka?
Tuesday, January 29, 2008
Sunday, January 27, 2008
Juno
Cich: Fajny film zapodałaś. Jak to było? "Pokaże ci takie nowe 'American Beauty'"?
Klu: Ej no, tak to jest, jak się czyta głupie recenzje. Tak miało być. Wyszło trochę inaczej. Ale było warto - standardowo zapowiadająca się opowiastka o bardzo młodej dziewczynie, która wpada po swoim pierwszym razie okazała się wyjątkowo błyskotliwym filmem.
Cich: Ale łączniki są są: amerykańskie przedmieścia i... amerykańskie przedmieścia. Najfajniejsze w Juno to bezpretensjonalnie i, chyba bo już mamy swoje lata, prawdziwie pokazany świat nastolatków.
Klu: Wiesz, nie jestem pewna - świat amerykańskich nastolatków znam z Beverly Hills 90210, American Pie i Napoleon Dynamite - raczej kiepskie wyznaczniki. Ale film robi furorę, jest nominowany do Oskarów (chyba w czterech kategoriach) więc coś pewnie jest na rzeczy. Mnie ujęło najbardziej podejście do sprawy rodziców Juno - bez histerii, bez oskarżeń, z delikatną nutą rozczarowania. Takiego oddechu normalności przy temacie nastoletnich ciąży chyba dawno nie odczułam.
Cich: Mi chodziło o nastolatków w ogóle, nie amerykańskich. Właściwie powinienem powiedzieć "sympatycznych nastolatków". A tacy są chyba w mniejszości w każdym kraju. Dość powiedzieć, że wszyscy bohaterowie filmu to straszne dziwadła, odbiegające od normy. Juno sama wie, że jest dziwna i otwarcie to mówi.
Klu: Wiem, ale się nie zgodzę z tymi dziwadłami. Naprawdę cały czas czekałam na to, aż się ta historia przerodzi w jakąś kompletną groteskę, ale tak się nie stało. Bohaterowie nie byli po prostu dziwni, tylko myślący. W sensie zaangażowani intelektualnie w każdą wykonywaną czynność. I jak przefajnie mówili - dialogi są bardzo mocną stroną "Juno"
Cich: Dokładnie. To chyba nieprzeciętna cecha.
Klu: No to na koniec małe co nieco:
Motyl i skafander
Wracamy. Czy może raczej, zaczynamy od nowa. Częściej, ale krócej :)
Klu:No i co? Spodziewałeś się takiego filmu?
Cich: Nie. Po tytule i opisie na filmwebie nie było szans. Tymczasem świetny film. Jeden z tych przypadków, kiedy dzięki kinu poznajemy fascynującą prawdziwą historię i książkę, którą mogliśmy przeczytać już dziesięć lat temu.
Klu: Historia rzeczywiście inspirująca, ale mnie ujął przede wszystkim sposób jej podania. Delikatny, uroczy film o sprawach wykraczających poza moją zdolność empatii i zrozumienia. Z resztą, nie tylko moją - kilka postaci w filmie starało się odnieść doświadczenie Jean-Do do swoich własnych przeżyć, ale moim zdaniem pudłowali za każdym razem. A po książkę pewnie się jutro wybiorę - mówiłam ci po seansie, jak bardzo podobało mi się każde zdanie wymrugane przez JD.
Cich: Przypadek człowieka, który po wylewie zachowuje pełną świadomość, ale jedyną częścią jego ciała, która nie jest sparaliżowana, jest lewe oko, jest na swój radykalny sposób stworzony, by opowiedzieć o nim językiem kina. Reżyser potrafił to zrobić.
Klu: Reżyser i operator - nie zwróciłam uwagi przed wyjściem do kina, że to będzie dominium Kamińskiego. Narracja w tej ostatecznie statycznej sytuacji to jedna wielka feeria barw, lekko zamglonych wspomnień, ułomnego spojrzenia na świat jednym okiem. Jestem pod ogromnym wrażeniem. Czasem nachodzi mnie myśl, że wszystko już było, ale na szczęście tak nie jest.
Cich: Mnie zadziwiła główna postać, tak różna od bohatera "W stronę morza" Amenabara, hiszpańskiego filmu o eutanazji. W "Motylu i skafandrze" ten temat pojawia się w tylko jednym zdaniu i potem bezpowrotnie znika.
Klu: Na szczęście - dzięki temu pominięciu film skupił się na czymś zupełnie innym - zaryzykuję - na granicach wolności człowieka, roli pamięci i więziach, które są w stanie przetrwać bardzo wiele.
Cich: Mi w kinie przypomniał się dzisiaj teledysk Metaliki "One". W dzieciństwie nie mogłem przestać myśleć o filmie, puszczanym w tle, który pokazywał podobną sytuację. Znaleźć się w takim "skafandrze" to chyba najbardziej przerażający koszmar. Teledysk, po obejrzeniu filmu, wydaje się śmieszny, ale mi naprawdę zapadł w pamięci.
Klu: No to jedziemy:
Klu:No i co? Spodziewałeś się takiego filmu?
Cich: Nie. Po tytule i opisie na filmwebie nie było szans. Tymczasem świetny film. Jeden z tych przypadków, kiedy dzięki kinu poznajemy fascynującą prawdziwą historię i książkę, którą mogliśmy przeczytać już dziesięć lat temu.
Klu: Historia rzeczywiście inspirująca, ale mnie ujął przede wszystkim sposób jej podania. Delikatny, uroczy film o sprawach wykraczających poza moją zdolność empatii i zrozumienia. Z resztą, nie tylko moją - kilka postaci w filmie starało się odnieść doświadczenie Jean-Do do swoich własnych przeżyć, ale moim zdaniem pudłowali za każdym razem. A po książkę pewnie się jutro wybiorę - mówiłam ci po seansie, jak bardzo podobało mi się każde zdanie wymrugane przez JD.
Cich: Przypadek człowieka, który po wylewie zachowuje pełną świadomość, ale jedyną częścią jego ciała, która nie jest sparaliżowana, jest lewe oko, jest na swój radykalny sposób stworzony, by opowiedzieć o nim językiem kina. Reżyser potrafił to zrobić.
Klu: Reżyser i operator - nie zwróciłam uwagi przed wyjściem do kina, że to będzie dominium Kamińskiego. Narracja w tej ostatecznie statycznej sytuacji to jedna wielka feeria barw, lekko zamglonych wspomnień, ułomnego spojrzenia na świat jednym okiem. Jestem pod ogromnym wrażeniem. Czasem nachodzi mnie myśl, że wszystko już było, ale na szczęście tak nie jest.
Cich: Mnie zadziwiła główna postać, tak różna od bohatera "W stronę morza" Amenabara, hiszpańskiego filmu o eutanazji. W "Motylu i skafandrze" ten temat pojawia się w tylko jednym zdaniu i potem bezpowrotnie znika.
Klu: Na szczęście - dzięki temu pominięciu film skupił się na czymś zupełnie innym - zaryzykuję - na granicach wolności człowieka, roli pamięci i więziach, które są w stanie przetrwać bardzo wiele.
Cich: Mi w kinie przypomniał się dzisiaj teledysk Metaliki "One". W dzieciństwie nie mogłem przestać myśleć o filmie, puszczanym w tle, który pokazywał podobną sytuację. Znaleźć się w takim "skafandrze" to chyba najbardziej przerażający koszmar. Teledysk, po obejrzeniu filmu, wydaje się śmieszny, ale mi naprawdę zapadł w pamięci.
Klu: No to jedziemy:
Sunday, August 5, 2007
Grindhouse vol. 1 Death Proof
C: Wspaniały film mistrza czystej formy. Trochę się obawiałem o kolejne produkcje Quientina. W wywiadach odgrażał się, że teraz poświęci się pracy nad wielką epopeją o drugiej wojnie światowej. Dzieło ma być absolutne. Nic dziwnego, ze z roku na rok odkłada premierę. Teraz "Inglorious Bastards" zapowiadany jest na 2008 rok.
Całe szczęście zupełnie dla mnie niespodzianie na ekrany wszedł Grindhouse. Lekka, szybko nakręcona, ujmująca historia. I do tego z bardzo aktualnym morałem.
Klu: Jeden z najbardziej cool filmów, jakie widziałam. Świetne dialogi, jak zwykle ekstra muzyka, seksowne babki, no i rewelacyjnie przewrotna historia.
C: I jeszcze fajne ciuchy. Słyszałem, jak się zachwycałaś.
Klu: I Kurt Russel...
C: No tak, tym razem jako podstarzały zboczeniec z blizną.
Klu: Dawno go nie widziałam i chyba nigdy nie grał tak dobrze. Do tego jest tyle nawiązań do wcześniejszych filmów Quentina (głównie do Killa Billa), że można Death Proof oglądać wiele razy dla samych smaczków i się nie nudzić. Ja od razu po wyjściu miałam ochotę wrócić po dokładkę - po to, żeby zapamiętać choć jedną z rozmów bohaterek. Albo wypatrzyć metkę na tej świetnej spódnicy, o której mówisz.
C: Tarantino, podobnie jak we wszystkich filmach od "Wściekłych Psów" po "Killa Billa" nawiązuje do jednego z tanich nurtów, których naoglądał się za młodu w wypożyczalni. W USA nazywają je ogólnym terminem grindhouse, albo exploitation film. Tym razem sięgnął po filmy samochodowe, spod znaku kultowego "Znikającego punktu". Głównym bohaterem jest tu czarny samochód-morderca.
Klu: Ale może dość o historii.. O wiele ciekawsze jest to, co sam zauważyłeś po wyjściu z kina - jak bardzo Quentin zbliża się do Almodovara. To film o kobietach - inteligentnych, seksownych, wyzwolonych i czasem bardzo groźnych. A do tego - trzymających się razem, traktujących facetów trochę jak temat poboczny. Bardzo świeże, ale znowu nie tak niespodziewane - w końcu Kill Bill to też 'damskie kino'.
C: Zgadza się. Bardzo jestem zadowolony z tej uwagi. Ale ja chciałbym jeszcze na koniec, krótko o dwóch naukach, jakie przekazuje swoim młodym fanom Tarantino.
Po pierwsze, narzędziem zbrodni seryjnego mordercy jest "śmiercioodporny" samochód, który pozwala kierowcy wyjść cało z największego karambolu. W krytykowanych za liberalne prawo posiadania broni Stanach Zjednoczonych, samochody zabijają cztery razy więcej osób niż spluwy i japońskie miecze.
Drugi morał jest bardziej przewrotny. Jak w każdym dobrym grindhousie z happy endem, w filmie Tarrantino wszyscy cieszymy się, gdy na ekranie dochodzi do brutalnego linczu. Ale takie mądrości płyną zwykle z ludowej sztuki.
Całe szczęście zupełnie dla mnie niespodzianie na ekrany wszedł Grindhouse. Lekka, szybko nakręcona, ujmująca historia. I do tego z bardzo aktualnym morałem.
Klu: Jeden z najbardziej cool filmów, jakie widziałam. Świetne dialogi, jak zwykle ekstra muzyka, seksowne babki, no i rewelacyjnie przewrotna historia.
C: I jeszcze fajne ciuchy. Słyszałem, jak się zachwycałaś.
Klu: I Kurt Russel...
C: No tak, tym razem jako podstarzały zboczeniec z blizną.
Klu: Dawno go nie widziałam i chyba nigdy nie grał tak dobrze. Do tego jest tyle nawiązań do wcześniejszych filmów Quentina (głównie do Killa Billa), że można Death Proof oglądać wiele razy dla samych smaczków i się nie nudzić. Ja od razu po wyjściu miałam ochotę wrócić po dokładkę - po to, żeby zapamiętać choć jedną z rozmów bohaterek. Albo wypatrzyć metkę na tej świetnej spódnicy, o której mówisz.
C: Tarantino, podobnie jak we wszystkich filmach od "Wściekłych Psów" po "Killa Billa" nawiązuje do jednego z tanich nurtów, których naoglądał się za młodu w wypożyczalni. W USA nazywają je ogólnym terminem grindhouse, albo exploitation film. Tym razem sięgnął po filmy samochodowe, spod znaku kultowego "Znikającego punktu". Głównym bohaterem jest tu czarny samochód-morderca.
Klu: Ale może dość o historii.. O wiele ciekawsze jest to, co sam zauważyłeś po wyjściu z kina - jak bardzo Quentin zbliża się do Almodovara. To film o kobietach - inteligentnych, seksownych, wyzwolonych i czasem bardzo groźnych. A do tego - trzymających się razem, traktujących facetów trochę jak temat poboczny. Bardzo świeże, ale znowu nie tak niespodziewane - w końcu Kill Bill to też 'damskie kino'.
C: Zgadza się. Bardzo jestem zadowolony z tej uwagi. Ale ja chciałbym jeszcze na koniec, krótko o dwóch naukach, jakie przekazuje swoim młodym fanom Tarantino.
Po pierwsze, narzędziem zbrodni seryjnego mordercy jest "śmiercioodporny" samochód, który pozwala kierowcy wyjść cało z największego karambolu. W krytykowanych za liberalne prawo posiadania broni Stanach Zjednoczonych, samochody zabijają cztery razy więcej osób niż spluwy i japońskie miecze.
Drugi morał jest bardziej przewrotny. Jak w każdym dobrym grindhousie z happy endem, w filmie Tarrantino wszyscy cieszymy się, gdy na ekranie dochodzi do brutalnego linczu. Ale takie mądrości płyną zwykle z ludowej sztuki.
Klęska urodzaju
To właśnie była przyczyna naszego milczenia. Za dużo filmów. Nie wiemy, który obgadać. Kiedy pojechaliśmy do Wrocławia na Erę Nowe Horyzonty, przestraszyliśmy się, że nie damy rady i przyjdzie nam zakopać bloga.
Festiwal w tym roku wyjątkowo udany. Zdecydowana większość filmów, jakie zobaczyliśmy nadawała się na nie lada esej.
Po wrocławskim maratonie wypoczęliśmy trochę i poszliśmy na film, który aż chce się przedyskutować: najnowszy Tarantino. Zaczynamy.
Festiwal w tym roku wyjątkowo udany. Zdecydowana większość filmów, jakie zobaczyliśmy nadawała się na nie lada esej.
Po wrocławskim maratonie wypoczęliśmy trochę i poszliśmy na film, który aż chce się przedyskutować: najnowszy Tarantino. Zaczynamy.
Tuesday, July 3, 2007
Ostatni król Szkocji
C: Droga Klu. Świetny film mieliśmy okazję zobaczyć wczoraj. Poruszająca historia z życia wzięta. Z zastanawiającym anarchistycznym przesłaniem, pięknymi kobietami i intrygującą parą głównych bohaterów.
K: Drogi Ciszku, nic w tym filmie nie wydało mi się świetne. Nikt mnie nie zaintrygował, większość postaci raczej zirytowała. Anarchicznego przesłania do końca też nie widzę, ale jestem przekonana, że mi je zaraz przedstawisz.
C: Jak to nie widać anarchistycznego przesłania? A historyczna postać ugandyjskiego dyktatora Idi Amina? Poczciwy człowiek z ludu, który nie miał innego wyjścia, by wyrwać się z postkolonialnej biedy, jak pójść w brytyjskie kamasze. Potem, aby uszczęśliwić ziomków, wygonił skorumpowanego władcę, ojca narodu Miltona Obote.
Jeszcze na początku filmu widać, jak uśmiechnięty bawi się z dzieciakami. Potem grającemu go Forrestowi Whitakerowi coraz bardziej zjeżdża prawe oczko (licentia poetica reżysera, bądź autora książki - prawdziwy Amin miał równe spojrzenie). To oznaka szaleństwa wywołanego władzą w czystej postaci, skatalizowanego mrokiem i brutalnością czarnej Afryki.
K: Czyli na początku filmu wierzyłeś, że Amin jest idealistą, który naprawdę chce uzdrowić Ugandę, i dopiero smak władzy i ewentualnie zamach na jego życie wtrąciły go w odmęty obłędu?
C: Tak, tak to widzę. Myślę, że nie był bardziej szalony od innych. Moim zdaniem podobnie na jego miejscu pogrążyłby się nawet, nomen omen, Donald Tusk.
K: No i tu się nie zgadzamy najbardziej. Moim zdaniem to nie Donald Tusk, który zszedł na złą stronę mocy i opadło mu oczko. Nie pamiętam, czy oczko przypadkiem nie było opadnięte od początku, ale pamiętam, że od początku wiedziałam, że to człowiek niezrównoważony. Nie trzeba chyba być znawcą historii Afyki, żeby wiedzieć, że miała bardzo mało światłych przywódców i że do każdego watażki potrzeba podchodzić z ostrożnością.
Mi od początku Amin wydawał się być jednowymiarową postacią - szalony dyktator nie mający żadnego szacunku ani dla idei, ani dla ludzi, ani dla kraju. A to wrażenie było spotęgowane postępującym debilizmem (przepraszam za bezpośredniość, ale naprawdę ledwo dotrzymałam do końca) szkockiego lekarza (imdb opisała go jako 'semi-idealistic' - cóż za eufemizm).
C: To prawda młody bezmyślny Szkot mógł irytować. Początkowo myślałem, że reżyser scenarzysta albo autor książki wpadł tu w sidła rzeczywistości. Ponieważ historia młodego lekarza, który jedzie dla przygody do Afryki i w nieprawdopodobnie naiwny sposób daje się wplątać w jądro ciemności dyktatorskiej władzy, była tak niesamowita, aż szkoda ją zmieniać.
A tu okazało się, że Garrigan to postać całkowicie fikcyjna. Leciutko wzorowana tylko na białym zauszniku Amina, który jednak nie był ani Szkotem, ani lekarzem, tylko angielskim kumplem z wojska.
K: Czyli okazało się, że jedynym wkładem twórczym autorów filmu do jego fabuły jest postać bezmyślnego wyspiarza - pokroju tych, którzy ostatnio demolują Kraków?
C: Tak, ale mi to nie przeszkadzało. W tej postaci najbardziej podobała mi się końcowa scena. Gdy przed torturami, na które zgodnie z lokalnym obyczajem Garrigan zasłużył sobie za cudzołóstwo, Amin wyjaśnił temu beztroskiemu białasowi, że chciał, jak każdy inny przybysz - turysta czy kolonizator, potraktować Afrykę jak grę. W tym wypadku chłopieńcą zabawę, w której może jeździć po Czarnym Lądzie i zaliczać piękne wieśniaczki. Wszystko skończyło się potworną jatką i wyrzutami sumienia jak z najgorszego koszmaru. Piękna metafora.
K: Tu przyznam rację - jedyny dobry moment, ale okupiony ponad 90 minutami frustracji. Chłopak rzeczywiście zasłużył sobie na wszystko, co go spotkało. Zniszczył, zranił wszystkie osoby, które miały z nim styczność - nawet doktora, który pozwolił mu uciec.
Niesmaczna postać i tyle. A w wyrzuty sumienia niespecjalnie wierzę. Zastanawia mnie za to metafora, która kończy tę scenę. Amin mówi, że zgodnie z obyczajem powieszony za skórę skazaniec krzyczy tak długo, aż nie ucieknie z niego całe zło. A Szkot nie wydaje z siebie ani dźwięku. Że niby taki czysty i niewinny, że całe zło spoczywa na Aminie? Ech..
C: No tak, nie krzyczy, bo w jego przypadku to czysta głupota. No i ten bohaterski miejscowy lekarz, który ginie, bo pozwolił mu uciec, a jego ostatnie słowa to: "Moja rodzina!".
K: Jedyny naprawdę ciekawy człowiek w tym filmie. Jedyny z krztyną pomyślunku i jako taką godnością osobistą. 'I'm tired of hatred. This country is drowning in it. We deserve better' - bardzo ładne, bardzo ponadczasowe słowa.
C: Do tego bardzo przystojny aktor, czego raczej nie można powiedzieć o Garriganie.
K: :)
C: Ale nic nie przebije zaskakującej puenty. To znaczy zaskakującej dla historycznych ignorantów, takich jak ja. Otóż okrutnego, szalonego i wszechmocnego, przynajmniej na terenie malutkiej Ugandy, Amina wystrychnęła na dudka garstka izraelskich komandosów.
Tego jeszcze nie było. Jak dowiadujemy się w napisach końcowych oraz z późniejszej lektury Wikipedii, wpadli mu w samo serce uzbrojonego po zęby królestwa i zabrali ze stolicy Entebbe 100 zakładników do domu. Genialne.
K: No tak, pofilmowa wizyta na Wikipedii była chyba rzeczywiście najciekawszym momentem tego wieczoru. Jakby ktoś o tym film nakręcił (ale inaczej niż Monachium - które też mnie zirytowało), cóż to by była za uczta dla oczu i umysłu.
C: Z uważnej lektury Wiki wynika, że nakręcili. Dwie w USA: jedną (1976) z Anthonym Hopkinsem, Burtem Lancasterem i Elizabeth Taylor, a drugą (1977) z... Charlesem Bronsonem. Natomiast w trzeciej odnotowanej w encyklopedii produkcji - izraelskiej - występuje m.in. Klaus Kinsky. Hmm, tylko w której wypożyczalni to mają...
K: Drogi Ciszku, nic w tym filmie nie wydało mi się świetne. Nikt mnie nie zaintrygował, większość postaci raczej zirytowała. Anarchicznego przesłania do końca też nie widzę, ale jestem przekonana, że mi je zaraz przedstawisz.
C: Jak to nie widać anarchistycznego przesłania? A historyczna postać ugandyjskiego dyktatora Idi Amina? Poczciwy człowiek z ludu, który nie miał innego wyjścia, by wyrwać się z postkolonialnej biedy, jak pójść w brytyjskie kamasze. Potem, aby uszczęśliwić ziomków, wygonił skorumpowanego władcę, ojca narodu Miltona Obote.
Jeszcze na początku filmu widać, jak uśmiechnięty bawi się z dzieciakami. Potem grającemu go Forrestowi Whitakerowi coraz bardziej zjeżdża prawe oczko (licentia poetica reżysera, bądź autora książki - prawdziwy Amin miał równe spojrzenie). To oznaka szaleństwa wywołanego władzą w czystej postaci, skatalizowanego mrokiem i brutalnością czarnej Afryki.
K: Czyli na początku filmu wierzyłeś, że Amin jest idealistą, który naprawdę chce uzdrowić Ugandę, i dopiero smak władzy i ewentualnie zamach na jego życie wtrąciły go w odmęty obłędu?
C: Tak, tak to widzę. Myślę, że nie był bardziej szalony od innych. Moim zdaniem podobnie na jego miejscu pogrążyłby się nawet, nomen omen, Donald Tusk.
K: No i tu się nie zgadzamy najbardziej. Moim zdaniem to nie Donald Tusk, który zszedł na złą stronę mocy i opadło mu oczko. Nie pamiętam, czy oczko przypadkiem nie było opadnięte od początku, ale pamiętam, że od początku wiedziałam, że to człowiek niezrównoważony. Nie trzeba chyba być znawcą historii Afyki, żeby wiedzieć, że miała bardzo mało światłych przywódców i że do każdego watażki potrzeba podchodzić z ostrożnością.
Mi od początku Amin wydawał się być jednowymiarową postacią - szalony dyktator nie mający żadnego szacunku ani dla idei, ani dla ludzi, ani dla kraju. A to wrażenie było spotęgowane postępującym debilizmem (przepraszam za bezpośredniość, ale naprawdę ledwo dotrzymałam do końca) szkockiego lekarza (imdb opisała go jako 'semi-idealistic' - cóż za eufemizm).
C: To prawda młody bezmyślny Szkot mógł irytować. Początkowo myślałem, że reżyser scenarzysta albo autor książki wpadł tu w sidła rzeczywistości. Ponieważ historia młodego lekarza, który jedzie dla przygody do Afryki i w nieprawdopodobnie naiwny sposób daje się wplątać w jądro ciemności dyktatorskiej władzy, była tak niesamowita, aż szkoda ją zmieniać.
A tu okazało się, że Garrigan to postać całkowicie fikcyjna. Leciutko wzorowana tylko na białym zauszniku Amina, który jednak nie był ani Szkotem, ani lekarzem, tylko angielskim kumplem z wojska.
K: Czyli okazało się, że jedynym wkładem twórczym autorów filmu do jego fabuły jest postać bezmyślnego wyspiarza - pokroju tych, którzy ostatnio demolują Kraków?
C: Tak, ale mi to nie przeszkadzało. W tej postaci najbardziej podobała mi się końcowa scena. Gdy przed torturami, na które zgodnie z lokalnym obyczajem Garrigan zasłużył sobie za cudzołóstwo, Amin wyjaśnił temu beztroskiemu białasowi, że chciał, jak każdy inny przybysz - turysta czy kolonizator, potraktować Afrykę jak grę. W tym wypadku chłopieńcą zabawę, w której może jeździć po Czarnym Lądzie i zaliczać piękne wieśniaczki. Wszystko skończyło się potworną jatką i wyrzutami sumienia jak z najgorszego koszmaru. Piękna metafora.
K: Tu przyznam rację - jedyny dobry moment, ale okupiony ponad 90 minutami frustracji. Chłopak rzeczywiście zasłużył sobie na wszystko, co go spotkało. Zniszczył, zranił wszystkie osoby, które miały z nim styczność - nawet doktora, który pozwolił mu uciec.
Niesmaczna postać i tyle. A w wyrzuty sumienia niespecjalnie wierzę. Zastanawia mnie za to metafora, która kończy tę scenę. Amin mówi, że zgodnie z obyczajem powieszony za skórę skazaniec krzyczy tak długo, aż nie ucieknie z niego całe zło. A Szkot nie wydaje z siebie ani dźwięku. Że niby taki czysty i niewinny, że całe zło spoczywa na Aminie? Ech..
C: No tak, nie krzyczy, bo w jego przypadku to czysta głupota. No i ten bohaterski miejscowy lekarz, który ginie, bo pozwolił mu uciec, a jego ostatnie słowa to: "Moja rodzina!".
K: Jedyny naprawdę ciekawy człowiek w tym filmie. Jedyny z krztyną pomyślunku i jako taką godnością osobistą. 'I'm tired of hatred. This country is drowning in it. We deserve better' - bardzo ładne, bardzo ponadczasowe słowa.
C: Do tego bardzo przystojny aktor, czego raczej nie można powiedzieć o Garriganie.
K: :)
C: Ale nic nie przebije zaskakującej puenty. To znaczy zaskakującej dla historycznych ignorantów, takich jak ja. Otóż okrutnego, szalonego i wszechmocnego, przynajmniej na terenie malutkiej Ugandy, Amina wystrychnęła na dudka garstka izraelskich komandosów.
Tego jeszcze nie było. Jak dowiadujemy się w napisach końcowych oraz z późniejszej lektury Wikipedii, wpadli mu w samo serce uzbrojonego po zęby królestwa i zabrali ze stolicy Entebbe 100 zakładników do domu. Genialne.
K: No tak, pofilmowa wizyta na Wikipedii była chyba rzeczywiście najciekawszym momentem tego wieczoru. Jakby ktoś o tym film nakręcił (ale inaczej niż Monachium - które też mnie zirytowało), cóż to by była za uczta dla oczu i umysłu.
C: Z uważnej lektury Wiki wynika, że nakręcili. Dwie w USA: jedną (1976) z Anthonym Hopkinsem, Burtem Lancasterem i Elizabeth Taylor, a drugą (1977) z... Charlesem Bronsonem. Natomiast w trzeciej odnotowanej w encyklopedii produkcji - izraelskiej - występuje m.in. Klaus Kinsky. Hmm, tylko w której wypożyczalni to mają...
Subscribe to:
Posts (Atom)