C: Droga Klu. Świetny film mieliśmy okazję zobaczyć wczoraj. Poruszająca historia z życia wzięta. Z zastanawiającym anarchistycznym przesłaniem, pięknymi kobietami i intrygującą parą głównych bohaterów.
K: Drogi Ciszku, nic w tym filmie nie wydało mi się świetne. Nikt mnie nie zaintrygował, większość postaci raczej zirytowała. Anarchicznego przesłania do końca też nie widzę, ale jestem przekonana, że mi je zaraz przedstawisz.
C: Jak to nie widać anarchistycznego przesłania? A historyczna postać ugandyjskiego dyktatora Idi Amina? Poczciwy człowiek z ludu, który nie miał innego wyjścia, by wyrwać się z postkolonialnej biedy, jak pójść w brytyjskie kamasze. Potem, aby uszczęśliwić ziomków, wygonił skorumpowanego władcę, ojca narodu Miltona Obote.
Jeszcze na początku filmu widać, jak uśmiechnięty bawi się z dzieciakami. Potem grającemu go Forrestowi Whitakerowi coraz bardziej zjeżdża prawe oczko (licentia poetica reżysera, bądź autora książki - prawdziwy Amin miał równe spojrzenie). To oznaka szaleństwa wywołanego władzą w czystej postaci, skatalizowanego mrokiem i brutalnością czarnej Afryki.
K: Czyli na początku filmu wierzyłeś, że Amin jest idealistą, który naprawdę chce uzdrowić Ugandę, i dopiero smak władzy i ewentualnie zamach na jego życie wtrąciły go w odmęty obłędu?
C: Tak, tak to widzę. Myślę, że nie był bardziej szalony od innych. Moim zdaniem podobnie na jego miejscu pogrążyłby się nawet, nomen omen, Donald Tusk.
K: No i tu się nie zgadzamy najbardziej. Moim zdaniem to nie Donald Tusk, który zszedł na złą stronę mocy i opadło mu oczko. Nie pamiętam, czy oczko przypadkiem nie było opadnięte od początku, ale pamiętam, że od początku wiedziałam, że to człowiek niezrównoważony. Nie trzeba chyba być znawcą historii Afyki, żeby wiedzieć, że miała bardzo mało światłych przywódców i że do każdego watażki potrzeba podchodzić z ostrożnością.
Mi od początku Amin wydawał się być jednowymiarową postacią - szalony dyktator nie mający żadnego szacunku ani dla idei, ani dla ludzi, ani dla kraju. A to wrażenie było spotęgowane postępującym debilizmem (przepraszam za bezpośredniość, ale naprawdę ledwo dotrzymałam do końca) szkockiego lekarza (imdb opisała go jako 'semi-idealistic' - cóż za eufemizm).
C: To prawda młody bezmyślny Szkot mógł irytować. Początkowo myślałem, że reżyser scenarzysta albo autor książki wpadł tu w sidła rzeczywistości. Ponieważ historia młodego lekarza, który jedzie dla przygody do Afryki i w nieprawdopodobnie naiwny sposób daje się wplątać w jądro ciemności dyktatorskiej władzy, była tak niesamowita, aż szkoda ją zmieniać.
A tu okazało się, że Garrigan to postać całkowicie fikcyjna. Leciutko wzorowana tylko na białym zauszniku Amina, który jednak nie był ani Szkotem, ani lekarzem, tylko angielskim kumplem z wojska.
K: Czyli okazało się, że jedynym wkładem twórczym autorów filmu do jego fabuły jest postać bezmyślnego wyspiarza - pokroju tych, którzy ostatnio demolują Kraków?
C: Tak, ale mi to nie przeszkadzało. W tej postaci najbardziej podobała mi się końcowa scena. Gdy przed torturami, na które zgodnie z lokalnym obyczajem Garrigan zasłużył sobie za cudzołóstwo, Amin wyjaśnił temu beztroskiemu białasowi, że chciał, jak każdy inny przybysz - turysta czy kolonizator, potraktować Afrykę jak grę. W tym wypadku chłopieńcą zabawę, w której może jeździć po Czarnym Lądzie i zaliczać piękne wieśniaczki. Wszystko skończyło się potworną jatką i wyrzutami sumienia jak z najgorszego koszmaru. Piękna metafora.
K: Tu przyznam rację - jedyny dobry moment, ale okupiony ponad 90 minutami frustracji. Chłopak rzeczywiście zasłużył sobie na wszystko, co go spotkało. Zniszczył, zranił wszystkie osoby, które miały z nim styczność - nawet doktora, który pozwolił mu uciec.
Niesmaczna postać i tyle. A w wyrzuty sumienia niespecjalnie wierzę. Zastanawia mnie za to metafora, która kończy tę scenę. Amin mówi, że zgodnie z obyczajem powieszony za skórę skazaniec krzyczy tak długo, aż nie ucieknie z niego całe zło. A Szkot nie wydaje z siebie ani dźwięku. Że niby taki czysty i niewinny, że całe zło spoczywa na Aminie? Ech..
C: No tak, nie krzyczy, bo w jego przypadku to czysta głupota. No i ten bohaterski miejscowy lekarz, który ginie, bo pozwolił mu uciec, a jego ostatnie słowa to: "Moja rodzina!".
K: Jedyny naprawdę ciekawy człowiek w tym filmie. Jedyny z krztyną pomyślunku i jako taką godnością osobistą. 'I'm tired of hatred. This country is drowning in it. We deserve better' - bardzo ładne, bardzo ponadczasowe słowa.
C: Do tego bardzo przystojny aktor, czego raczej nie można powiedzieć o Garriganie.
K: :)
C: Ale nic nie przebije zaskakującej puenty. To znaczy zaskakującej dla historycznych ignorantów, takich jak ja. Otóż okrutnego, szalonego i wszechmocnego, przynajmniej na terenie malutkiej Ugandy, Amina wystrychnęła na dudka garstka izraelskich komandosów.
Tego jeszcze nie było. Jak dowiadujemy się w napisach końcowych oraz z późniejszej lektury Wikipedii, wpadli mu w samo serce uzbrojonego po zęby królestwa i zabrali ze stolicy Entebbe 100 zakładników do domu. Genialne.
K: No tak, pofilmowa wizyta na Wikipedii była chyba rzeczywiście najciekawszym momentem tego wieczoru. Jakby ktoś o tym film nakręcił (ale inaczej niż Monachium - które też mnie zirytowało), cóż to by była za uczta dla oczu i umysłu.
C: Z uważnej lektury Wiki wynika, że nakręcili. Dwie w USA: jedną (1976) z Anthonym Hopkinsem, Burtem Lancasterem i Elizabeth Taylor, a drugą (1977) z... Charlesem Bronsonem. Natomiast w trzeciej odnotowanej w encyklopedii produkcji - izraelskiej - występuje m.in. Klaus Kinsky. Hmm, tylko w której wypożyczalni to mają...
K: Drogi Ciszku, nic w tym filmie nie wydało mi się świetne. Nikt mnie nie zaintrygował, większość postaci raczej zirytowała. Anarchicznego przesłania do końca też nie widzę, ale jestem przekonana, że mi je zaraz przedstawisz.
C: Jak to nie widać anarchistycznego przesłania? A historyczna postać ugandyjskiego dyktatora Idi Amina? Poczciwy człowiek z ludu, który nie miał innego wyjścia, by wyrwać się z postkolonialnej biedy, jak pójść w brytyjskie kamasze. Potem, aby uszczęśliwić ziomków, wygonił skorumpowanego władcę, ojca narodu Miltona Obote.
Jeszcze na początku filmu widać, jak uśmiechnięty bawi się z dzieciakami. Potem grającemu go Forrestowi Whitakerowi coraz bardziej zjeżdża prawe oczko (licentia poetica reżysera, bądź autora książki - prawdziwy Amin miał równe spojrzenie). To oznaka szaleństwa wywołanego władzą w czystej postaci, skatalizowanego mrokiem i brutalnością czarnej Afryki.
K: Czyli na początku filmu wierzyłeś, że Amin jest idealistą, który naprawdę chce uzdrowić Ugandę, i dopiero smak władzy i ewentualnie zamach na jego życie wtrąciły go w odmęty obłędu?
C: Tak, tak to widzę. Myślę, że nie był bardziej szalony od innych. Moim zdaniem podobnie na jego miejscu pogrążyłby się nawet, nomen omen, Donald Tusk.
K: No i tu się nie zgadzamy najbardziej. Moim zdaniem to nie Donald Tusk, który zszedł na złą stronę mocy i opadło mu oczko. Nie pamiętam, czy oczko przypadkiem nie było opadnięte od początku, ale pamiętam, że od początku wiedziałam, że to człowiek niezrównoważony. Nie trzeba chyba być znawcą historii Afyki, żeby wiedzieć, że miała bardzo mało światłych przywódców i że do każdego watażki potrzeba podchodzić z ostrożnością.
Mi od początku Amin wydawał się być jednowymiarową postacią - szalony dyktator nie mający żadnego szacunku ani dla idei, ani dla ludzi, ani dla kraju. A to wrażenie było spotęgowane postępującym debilizmem (przepraszam za bezpośredniość, ale naprawdę ledwo dotrzymałam do końca) szkockiego lekarza (imdb opisała go jako 'semi-idealistic' - cóż za eufemizm).
C: To prawda młody bezmyślny Szkot mógł irytować. Początkowo myślałem, że reżyser scenarzysta albo autor książki wpadł tu w sidła rzeczywistości. Ponieważ historia młodego lekarza, który jedzie dla przygody do Afryki i w nieprawdopodobnie naiwny sposób daje się wplątać w jądro ciemności dyktatorskiej władzy, była tak niesamowita, aż szkoda ją zmieniać.
A tu okazało się, że Garrigan to postać całkowicie fikcyjna. Leciutko wzorowana tylko na białym zauszniku Amina, który jednak nie był ani Szkotem, ani lekarzem, tylko angielskim kumplem z wojska.
K: Czyli okazało się, że jedynym wkładem twórczym autorów filmu do jego fabuły jest postać bezmyślnego wyspiarza - pokroju tych, którzy ostatnio demolują Kraków?
C: Tak, ale mi to nie przeszkadzało. W tej postaci najbardziej podobała mi się końcowa scena. Gdy przed torturami, na które zgodnie z lokalnym obyczajem Garrigan zasłużył sobie za cudzołóstwo, Amin wyjaśnił temu beztroskiemu białasowi, że chciał, jak każdy inny przybysz - turysta czy kolonizator, potraktować Afrykę jak grę. W tym wypadku chłopieńcą zabawę, w której może jeździć po Czarnym Lądzie i zaliczać piękne wieśniaczki. Wszystko skończyło się potworną jatką i wyrzutami sumienia jak z najgorszego koszmaru. Piękna metafora.
K: Tu przyznam rację - jedyny dobry moment, ale okupiony ponad 90 minutami frustracji. Chłopak rzeczywiście zasłużył sobie na wszystko, co go spotkało. Zniszczył, zranił wszystkie osoby, które miały z nim styczność - nawet doktora, który pozwolił mu uciec.
Niesmaczna postać i tyle. A w wyrzuty sumienia niespecjalnie wierzę. Zastanawia mnie za to metafora, która kończy tę scenę. Amin mówi, że zgodnie z obyczajem powieszony za skórę skazaniec krzyczy tak długo, aż nie ucieknie z niego całe zło. A Szkot nie wydaje z siebie ani dźwięku. Że niby taki czysty i niewinny, że całe zło spoczywa na Aminie? Ech..
C: No tak, nie krzyczy, bo w jego przypadku to czysta głupota. No i ten bohaterski miejscowy lekarz, który ginie, bo pozwolił mu uciec, a jego ostatnie słowa to: "Moja rodzina!".
K: Jedyny naprawdę ciekawy człowiek w tym filmie. Jedyny z krztyną pomyślunku i jako taką godnością osobistą. 'I'm tired of hatred. This country is drowning in it. We deserve better' - bardzo ładne, bardzo ponadczasowe słowa.
C: Do tego bardzo przystojny aktor, czego raczej nie można powiedzieć o Garriganie.
K: :)
C: Ale nic nie przebije zaskakującej puenty. To znaczy zaskakującej dla historycznych ignorantów, takich jak ja. Otóż okrutnego, szalonego i wszechmocnego, przynajmniej na terenie malutkiej Ugandy, Amina wystrychnęła na dudka garstka izraelskich komandosów.
Tego jeszcze nie było. Jak dowiadujemy się w napisach końcowych oraz z późniejszej lektury Wikipedii, wpadli mu w samo serce uzbrojonego po zęby królestwa i zabrali ze stolicy Entebbe 100 zakładników do domu. Genialne.
K: No tak, pofilmowa wizyta na Wikipedii była chyba rzeczywiście najciekawszym momentem tego wieczoru. Jakby ktoś o tym film nakręcił (ale inaczej niż Monachium - które też mnie zirytowało), cóż to by była za uczta dla oczu i umysłu.
C: Z uważnej lektury Wiki wynika, że nakręcili. Dwie w USA: jedną (1976) z Anthonym Hopkinsem, Burtem Lancasterem i Elizabeth Taylor, a drugą (1977) z... Charlesem Bronsonem. Natomiast w trzeciej odnotowanej w encyklopedii produkcji - izraelskiej - występuje m.in. Klaus Kinsky. Hmm, tylko w której wypożyczalni to mają...